We wtorek 13 marca w naszej szkole gościliśmy autorkę licznych publikacji dla dzieci i młodzieży panią Ewę Stadtműller w towarzystwie rysownika, a zarazem byłego ucznia pisarki, pana Łukasza Zabdyra. Goście po spotkaniu autorskim z najmłodszymi uczniami szkoły zgodzili się odpowiedzieć na kilka pytań, które skrupulatnie dla swoich czytelników przygotowali mali redaktorzy „Kącika Malucha”.
 
Witamy bardzo serdecznie. Dziękujemy, że zgodzili się Państwo po tak interesującym spotkaniu, które wymagało od Państwa zapewne wiele wysiłku i wkładu poświęcić nam jeszcze czas, by odpowiedzieć na kilka pytań.
 
Kącik Malucha: Czy trudno jest pisać książki, skąd Pani czerpie na nie pomysły?
 
Ewa Stadtműller: Czy trudno, czy łatwo? Powiem, że bywa tak i tak. Kiedy pisałam „Leksykon dla najmłodszych” i musiałam opracowywać różne hasła, niektóre z nich( np. transformator) były dla mnie trudne, ale z pomocą najbliższych i przyjaciół udało się i o tym urządzeniu opowiedzieć przedszkolakom. A tak w ogóle, to bardzo przyjemnie się pisze zarówno bajki, opowiadania i wiersze, jak i książeczki o charakterze edukacyjnym             ( jak ktoś ma „belfra pod skórą”, to tak łatwo się go nie pozbędzie). Co do pomysłów – najczęściej podpowiadają mi je dzieci, kiedyś moje własne – dziś już dorosłe (westchnienie), obecnie raczej czytelnicy, z którymi bardzo chętnie się spotykam. Czasem gdy padnie jakieś ciekawe pytanie, czy propozycja - wtedy powstaje nowa książeczka.
 

Kącik Malucha: Jakie książki najbardziej lubi Pan ilustrować?
 
Łukasz Zabdyr: Najbardziej to pani Ewy! Od wielu lat pracujemy razem, pani Ewa zna bobrze moje potrzeby. Ja bardzo lubię książki, w których mogę stworzyć czarno-białe komentarze do tekstu, najlepiej w sposób humorystyczny.
 
Kącik Malucha: Co spowodowało, że zaczęła pani pisać książki? Czy to jest Pani jedyne zajęcie?
 
Ewa Stadtműller: Z wykształcenia jestem nauczycielem języka polskiego ( Ja jestem dowodem na to – dopowiada pan Łukasz), natomiast w pewnym momencie moje gardło odmówiło mi współpracy i musiałam zająć się czymś, co nie wymagałoby ciągłego mówienia. Najpierw podjęłam współpracę z kilkoma pisemkami dla dzieci, ale kiedy spróbowałam swoich sił jako autor książeczek, stwierdziłam, że to podoba mi się najbardziej. Dwadzieścia lat temu pojawiła się pierwsza bajeczka a za nią powędrowały kolejne i tak to się wszystko zaczęło.
 
Kącik Malucha: Kiedy i jak rozpoczęła się Pana przygoda z ilustrowaniem książek, czy długo się Pan tym zajmuje?
 
Łukasz Zabdyr: Moja przygoda z ilustrowaniem.... zaczęła się w podstawówce, wówczas robiłem to dla przyjemności, z chęci zaimponowania dziewczynom, także swojej przyszłej żonie - jak się później okazało. Wówczas pani Ewa, moja nauczycielka języka polskiego zaproponowała mi współpracę w gazetce szkolnej, tam objąłem funkcję rysownika.
Od rysunku do rysunku i tak w liceum zaproponowano mi pierwszą pracę zarobkową. Natomiast typowa praca ilustratora rozpoczęła się od roku 1997. Po skończeniu studiów miałem do wyboru dwie drogi: duża korporacja i praca za biurkiem, lub na własny rachunek. Wybrałem to drugie i do dziś tej decyzji nie żałuję.
 
Kącik Malucha: Gdzie najczęściej powstają Pani książki, gdzie rodzą się pomysły, gdzie najlepiej się pisze, kiedy najlepiej się pisze?
 
Ewa Stadtműller: Oczywiście najbardziej lubię pisać w domu, a kiedy?- najlepiej wtedy, kiedy wszyscy domownicy wyjdą do szkoły i do pracy. Wówczas jest cicho, spokój i to są idealne warunki do pracy. Pomysły nie zważają jednak na to i przychodzą do głowy kiedy im się podoba. Ponieważ mogą ulecieć z pamięci, koniecznie trzeba je chwycić i przytrzymać. Bywało, że notowałam je na bilecie autobusowym jadąc do pracy, albo na serwetce w restauracji – tak np. została utrwalona „Kocia kołysanka”.
 
Kącik Malucha: Czy trudno jest ilustrować książki, jakiego typu najtrudniej?
 
Łukasz Zabdyr: Ja bardzo lubię swoją pracę i nie w kategoriach trudności patrzę na książkę. Lubię dostać nową książkę. Najtrudniejsze dla mnie są takie książki, a dokładnie obecnie to narysowanie aniołów, bowiem narysowałem ich w życiu bardzo, bardzo dużo, duckę i jeszcze więcej, i trudno jest narysować coś inaczej, na nowo. Dużą przyjemność sprawiają mi czarno-białe komentarze do tekstu, gorzej jest z kolorowaniem – tego nie lubię. Wymaga to bardzo dużo czasu, żmudnej pracy, choć efekt końcowy jest fajny.
 
Kącik Malucha: Czy wśród Pani publikacji jest jedna taka ulubiona i dlaczego jest dla Pani taka ważna?
 
Ewa Stadtműller: Zawsze najwięcej czasu i uwagi poświęca się najnowszym książeczkom ( to tak jak z dziećmi ), ale rzeczywiście – każdy autor ma w swoim dorobku książkę, która …hmmm… najlepiej go określa. Dla mnie taką książką jest „Przypalona szarlotka” napisana dla mojego najstarszego synka, gdy szedł do Pierwszej Komunii Świętej. W niej chciałam przybliżyć mu w możliwie w przystępny sposób, sprawy dla mnie samej najważniejsze.  Do współpracy zaprosiłam Łukasza, który w zabawny sposób skomentował rysunkiem każde opowiadanie. Przyznam, że także do tych ilustracji mam wielki sentyment.  
 
Kącik Malucha: Ile czasu zajmuje zilustrowanie jednej książki?
Łukasz Zabdyr: Wszystko zależy od książki, jej objętości i rodzaju ilustracji jakie mam wykonać: czarno- białe komentarze, czy kolorowe rysunki. Chcąc to wypośrodkować to około dwóch trzech tygodni. Jednak zdarza się, że nad jedną publikacją pracuję nawet kilka miesięcy.
 
Kącik Malucha: Co i dla jakich odbiorców lubi Pani pisać najbardziej, dlaczego?
 
Ewa Stadtműller: Najbardziej lubię tworzyć dla dzieci, tych najmłodszych i tych troszkę większych. Dla dorosłych również mi się zdarza od czasu do czasu coś napisać np. wiersz, tekst piosenki czy artykuł, ale sporadycznie. Dlaczego? Ponieważ uważam, że literatura dla dzieci jest najmądrzejsza, najpiękniejsza, najzabawniejsza i w ogóle NAJ.  
 
Kącik Malucha: Co lubi Pan najbardziej rysować, ma Pan ulubione postacie, bohaterów, zwierzęta?
 
Łukasz Zabdyr: Aniołki mi się przejadły (śmiech). Najbardziej lubię sięgać po bohaterów komiksowych – są to najczęściej dzieci, przedszkolaki, którzy mają jakieś problemy egzystencjalne, ciekawe przygody. Powstała taka seria do czasopisma „Dominik”, obecnie tworzę taki mini – komiks dla Urzędu Miasta w Niepołomicach czy Straszaki dla pisma „Bliżej Przedszkola”. Ponadto preferuję zdecydowanie książki fantasy i bohaterów typu: elfy, krasnoludy itd., bowiem taka tematyka, zawsze pobudzała moją wyobraźnię.
 
Kącik Malucha: Proszę nam podać receptę, wskazówki dla młodych pisarzy?
 
Ewa Stadtműller: Przede wszystkim pisać, pisać i jeszcze raz pisać. Jeśli ktoś chce pisać to musi po prostu to robić, jeżeli jest gazeta szkolna, to powinien przygotowywać dla niej  artykuły, jeżeli są konkursy literackie to brać w nich udział.  Bardzo skutecznie ćwiczy się precyzję słowa wymyślając króciutkie zagadki, fraszki, limeryki,  które wbrew pozorom wcale nie są łatwe, właśnie dlatego, że muszą być krótkie. Serdecznie polecam takie słowne zabawy i życzę wytrwałości.
 
Kącik Malucha: Kiedy i gdzie najlepiej się Panu pracuje nad ilustracjami?
 
Łukasz Zabdyr: Podstawowe założenie to cisza i spokój, trzeba wyłączyć się z otoczenia. Mam o tyle dobrze, że moje dzieci chodzą do szkoły i w moim mieszkaniu mam dostosowane pomieszczenie, pokój do pracy. Pracuję w domu na zasadzie „mnicha”,  wstaję wcześnie około 5 rano, tak by do godziny 12 zakończyć pracę. Wszyscy domownicy szanują taki układ, gdy są w domu nie przeszkadzają mi. Następnie ja wychodząc z pracowni jestem dla nich, zamykam drzwi i nie myślę o pracy, nie wracam do niej.
 
Kącik Malucha: Kto jako pierwszy czyta Pani książki, jest pierwszym recenzentem?
 
Ewa Stadtműller: Mój mąż. Zazwyczaj jemu, jako pierwszemu czytam to, co w ciągu dnia udało mi się napisać.  Kiedyś były moje dzieci, ale powyrastały już z moich książek i nie chcę im zawracać głowy. Natomiast mąż słucha, bo… nie ma wyjścia (śmiech). Kolejnym recenzentem jest redaktor, a następnie wydawca, który decyduje czy książka zostanie przyjęta do druku czy nie.
 
Kącik Malucha: O czym trzeba pamiętać tworząc ilustracje do książek, proszę podać nam wskazówki?
 
Łukasz Zabdyr: O czym to ja zawsze pamiętam(westchnienie)? Na pewno o terminie oddania wydawcy. Nie mogę sobie pozwolić na „zbyt  długie”  skupienie się nad jednym rysunkiem, bowiem mam ich wykonać kilka, kilkanaście do jednej książki, a czas goni. Muszę tak zaplanować swoje działania, by wszystko było zgodne z terminem. Ważne by skupić się na pracy, nie rozpraszać się, by owocnie wykorzystać czas. Ważna jest samodyscyplina.
Wskazówki - nie tworzyć do szuflady, pokazywać, prezentować swoje dzieła. Ponadto polecam ćwiczenie z rysowaniem literek, które prezentowałam podczas spotkania, jest bardzo rozwijające, pobudza wyobraźnię, ja do tej pory często z niego korzystam.
 
Kącik Malucha: Bardzo dziękujemy Państwu za miłe spotkanie i poświęcony nam czas, życzymy dalszych sukcesów i nieustającej weny twórczej.
 
 
Pytania przygotowali i spotkanie przeprowadzili młodzi redaktorzy „Kącika Malucha”, uczestnicy warsztatów dziennikarskich pod opieką Katarzyny Nogieć w składzie: Kaja Sikora, Ola Graca, Marlena Murawska, Ada Kralka, Weronika Stąpała, Zosia Młodecka, Natalia Cichy, Ewa Małek, Ewa Jagiełka, Ewelina Burda, Magda Kurbiel, Damian Siemieniec, Bartosz Chochorek.
 
Dziennik Polski 31.01.2012

To jest likwidacja
ROZMOWA. Z MICHAŁEM ZNAMIROWSKIM, prowadzącym w Poskwitowie Szkołę Podstawową i Gimnazjum


- Rozpoczęła się akcja reorganizacji oświaty w gminie iwanowickiej...

- Powstał pewien bałagan pojęciowy. Stosuje się mowę potoczną, która wprowadza ludzi w błąd. Używa się określeń jak przekształcenie czy reorganizacja. Natomiast mało wspomina się, że prawie wszystkie rozwiązania muszą być poprzedzone likwidacją szkół - to słowo, którego wszyscy się boją, bo kojarzy się negatywnie, ale trzeba to nazwać po imieniu. Tylko w przypadku szkół, liczących mniej niż 70 uczniów, samorząd może bez procesu likwidacji, przekazać je podmiotowi niesamorządowemu.


- Czy na podstawie siedmioletniego doświadczenia, oddanie szkół w prywatne ręce, uważa Pan to dobrą formę?

- Przed dylematem utworzenia prywatnej szkoły stanęliśmy osiem lat temu. Spodziewaliśmy, że gmina będzie chciała zlikwidować dwie szkoły, w Poskwitowie i w Naramie. Później była decyzja o likwidacji SP w Damicach. Obie te placówki funkcjonują w podobnym systemie jak poskwitowska. Udało nam się na rok odsunąć tę decyzję i to był czas na przygotowanie się do podjęcia decyzji w jakim kierunku mamy iść. Próbowaliśmy zakładać stowarzyszenie, myśleliśmy o fundacji, przymierzaliśmy się do samodzielnego jej prowadzenia, były spory, dyskusje, różne pomysły i propozycje. Ten rok pozwolił nam wszystkim dojrzeć, tak rodzicom jak i nauczycielom.


- Uważa Pan, że dyskusja o systemie oświaty i plan wójta przekazania w prywatne ręce kolejnych czterech szkół, w Celinach, Grzegorzowicach, Sieciechowicach, Widomej, powinna potrwać do przyszłego roku?

- Zdecydowanie się za tym opowiadam. O zamiarze likwidacji szkół, powinno się dyskutować znacznie dłużej, a nie czekać do tzw. sezonu likwidacyjnego w styczniu i lutym. Wszyscy - rodzice, nauczyciele i całe środowiska, muszą mieć czas na dyskusję. Wprowadzanie planów w ostatniej chwili wywołuje ogromny niepokój i emocje. Poza tym, to czas na przemyślenia, na kalkulację czy publiczna szkoła prowadzona przez osobę fizyczną finansowo ją udźwignie.


- Czy nauczyciele pozbawieni Karty Nauczyciela mogą obawiać się niższych zarobków?

- Podam przykład z naszych placówek: nauczyciel dyplomowany-wychowawca miesięcznie ma brutto 3,5 tys. zł pensji zasadniczej, a jeśli ma wiele osiągnięć, to dostaje więcej. Do tego dochodzi 150 zł dodatku za wychowawstwo i tyle samo za prowadzenie stałych kół czy klubów szkolnych, lub wdrażanie projektu. Dostać też może miesięcznie od 500 do 1 tys. zł uznaniowej nagrody za szczególne działania. W przypadku pozostałych nauczycieli - kontraktowych i mianowanych - u nas zarabiają oni o kilkaset złotych więcej, niż w gminnych szkołach. Nie ma więc mowy o wyzyskiwaniu nauczycieli przez "prywaciarzy“. Co ważne: rotacja jest bardzo mała i raczej chcą u nas pracować, niż odchodzić. Gdy jedna z nauczycielek poszła na urlop macierzyński, to na jej miejsce mieliśmy prawie 40 wniosków o zastępstwo.


- W szkołach gminnych nauczyciele mają 18-godzinne pensum. Czy w prowadzonej przez Pana muszą pracować 40 godzin tygodniowo?

- To byłoby nienormalnie, gdyby nauczyciel uczył po 8 godzin dziennie. W naszych placówkach w umowach mają zawarte 30 godzin, w tym 24 zajęć dydaktycznych, a pozostałe mogą wykorzystywać wedle własnej woli i sumienia m.in. na swój rozwój, przygotowanie się do zajęć, własną twórczość pedagogiczną.


- Czy decyzja o likwidacja przyniosła zatem korzyść?

- Zawsze byłem przeciwnikiem likwidacji szkół i 11 lat temu bardzo aktywnie zaangażowałem się w obronę likwidowanych wówczas placówek. Niestety, nieskutecznie, bo dwie z nich - w Maszkowie i Sułkowicach - zniknęły z mapy szkół w naszej gminie. Dzisiaj mam inne zdanie, chociaż początkowa droga była bardzo trudna. Liczby mówią za siebie: obecnie w obu szkołach i oddziale przedszkolnym mamy 145 uczniów, a 16 musieliśmy odmówić przyjęcia. Już stajemy przed problemem zapisów sześciolatków. Jest miejsce dla 20, a z naszego rozeznania zainteresowanych rodziców jest dwukrotnie więcej. Na początku zatrudnialiśmy dziewięciu nauczycieli. Teraz na 16 etatach jest ich 23. Okazało się, że konkurencja również na rynku edukacyjnym jest potrzebna.


- Czy na utrzymanie wystarczy dotacja, jaką szkoła otrzymuje z gminy?

- Wystarczy. Pragnę podkreślić, że szkoła - o statusie szkoły publicznej - prowadzona przez prywatną osobę fizyczną, jest ogólnie dostępną placówką i nie jest nastawiona na zysk, a uczniowie - tak jak w szkołach prowadzonych przez gminę - uczą się bezpłatnie. Tak zarządzamy pieniędzmi, żeby wszyscy byli zadowoleni - nauczyciele, rodzice, a przede wszystkim uczniowie. Nastawieni jesteśmy na prowadzenie nowoczesnej placówki z wysokim poziomem nauczania, dobrymi programami i pomocami dydaktycznymi.


- Czy gmina gwarantuje dzieciom dowóz do szkoły?

- Nie zapewnia. Uczniów z odleglejszym miejsc dowożą rodzice.

 

Rozmawiała: Ewa Tyrpa

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

31.01.2012

 

Katarzyna Nogieć: Pani dyrektor, obecnie zarządza Pani szkołami w Poskwitowie, proszę wprowadzić czytelników w historię objęcia stanowiska i powiedzieć jak długo go Pani zajmuje?

Anna Rerak: Funkcję dyrektora Szkoły Podstawowej i Gimnazjum pełnię od marca 2007 roku. W związku z odejściem pani dyrektor Małgorzaty Muchy na emeryturę otrzymałam od pana Micha Znamirowskiego  -Osoby  Prowadzącej  Szkoły, propozycję objęcia stanowiska dyrektora. Decyzja o podjęciu się tego zadania nie była dla  mnie łatwa. Zdawałam sobie sprawę z ogromnej odpowiedzialności jaka wiąże się z pełnieniem funkcji kierowniczej. Jednak doświadczenia, które zdobyłam pełniąc funkcję koordynatora Projektu Unijnego „Szkoła Marzeń” oraz zaufanie i wiara w moje umiejętności pana Michała pomogły mi zdecydować się, aby objąć stanowisko dyrektora.

K.N.: Wiele osób intryguje informacja o Pani młodym wieku i ogromnym doświadczeniu, proszę pokrótce przybliżyć nam swoją drogę zawodową, staż pracy, zajmowane wcześniej stanowiska.

A.R.: Muszę się przyznać, że zawód nauczycielki był tym wymarzonym i chyba jedynym jaki chciałam wykonywać. W dzieciństwie często wraz z koleżankami urządzałyśmy zabawę w szkołę, ja najczęściej byłam właśnie nauczycielką. Moja droga edukacyjna tak się potoczyła, że mogłam zrealizować swoje marzenie. Jak dotąd całe moje życie zawodowe związałam ze szkołą w Poskwitowie. Do czasu objęcia stanowiska dyrektora pracowałam jako nauczycielka edukacji wczesnoszkolnej,  obecnie uczę również muzyki. Cały  czas zdawałam sobie sprawę z tego, że jest to trudny zawód ale dający również wiele satysfakcji. Z perspektywy prawie 25 lat pracy mogę powiedzieć, że robię to, co naprawdę lubię i myślę, że potrafię.

K.N.: Zdaję  sobie sprawę, że kierowanie dwoma szkołami jest bardzo absorbujące, jak udaje    się Pani godzić obowiązki szkolne z domem, z rodziną?
 
A.R.: Zgadzam się, że pełnieniefunkcji dyrektora jest bardzo absorbujące, zwłaszcza kiedy chce się być w tym, co się robi rzetelnym, sumiennym i pracować tak,  jak się najlepiej potrafi.  Dla mnie bycie dyrektorem to przede wszystkim służenie uczniom, pracownikom moją osobą, dbanie aby wszystko było dobrze zorganizowane, a to nie ukrywam wymaga dużego zaangażowania.
Godzenie obowiązków związanych z wykonywaną pracą z tymi domowymi i rodzinnymi nie jest rzeczą łatwą, ale możliwą do zrealizowania. Zresztą nie jestem przecież w tym względzie wyjątkiem. Wszystkie pracujące kobiety, mające mężów, dzieci stają przed takim samym zadaniem. Myślę, że jest to trudniejsze, kiedy ma się małe dzieci, ale gdy stają się bardziej samodzielne, to kwestia dobrej organizacji czasu i podziału obowiązków. Staram się poświęcać rodzinie tyle czasu, ile mogę. Starsze dzieci są już pełnoletnie, zatem nie potrzebują już tak dużo opieki z mojej strony. Mój najmłodszy syn jest codziennie ze mną w szkole, więc możemy się częściej widywać. Praca zawodowa jest cały czas wpisana w mój życiorys, w związku z czym nauczyłam się godzić te dwa światy i nie wyobrażam sobie życia bez mojej pracy. Na ile mi się to udaje, mogliby najlepiej stwierdzić członkowie mojej rodziny.

K.N.: Nasze szkoły posiadają liczne osiągnięcia w różnych dziedzinach i na rożnych szczeblach, które z nich jest dla Pani wyjątkowe, które pozostanie w sercu na zawsze?

A.R.:  Osiągnięcia i sukcesy naszych uczniów na naprawdę bardzo wysokich szczeblach są efektem ogromnej pracy i zaangażowania pana prowadzącego, nauczycieli oczywiście uczniów, a także rodziców, którzy motywują swoje dzieci do dodatkowego wysiłku, przywożą do szkoły na dodatkowe zajęcia. Zarówno ja jak i pan Znamirowski bardzo cieszymy się ze wszystkich sukcesów uczniów szkoły podstawowej i gimnazjum - są one szczegółowo omówione w raporcie o pracy szkół zamieszczonym na stronie internetowej. [http://www.poskwitow.edu.pl/publikacje/insert.pdf i http://www.poskwitow.edu.pl/index.php/pl/dokumenty.pdf - przyp. red.] Świadczy to o bardzo dobrej jakości pracy nauczycieli. Przez te pięć lat od kiedy jestem, dyrektorem, zresztą wcześniej również,  możemy poszczycić się bardzo licznymi osiągnięciami w różnorodnych dziedzinach. Dowodem na to są puchary, dyplomy i certyfikaty, na które zaczyna brakować nam miejsca na ścianie  korytarza. Jednak dla mnie tym, co nadaje największy sens pracy i przynosi satysfakcję są  bardzo mądre wypowiedzi naszych uczniów, którzy twierdzą, że są w naszej szkole szczęśliwi, że czują się w niej dobrze i bezpiecznie, że mają autorytety, które są dla nich wzorem do naśladowania. To chyba największy sukces dla nas pedagogów, że udaje nam się przekazać młodzieży to, co wartościowe, ważne i przydatne w dorosłym życiu. Bardzo budujące są również opinie rodziców, którzy podkreślają, że nasza szkoła jest wyjątkowa, że ma bardzo bogatą ofertę zajęć, panuje w niej wspaniała atmosfera. Wydaje mi się, że właśnie  to jest największy nasz wspólny sukces.

K.N.: Wiele osób z grona związanego z oświatą, znając nasze osiągnięcia, rezultaty zastanawia się  skąd to wszystko wynika.Proszę powiedzieć jak Pani to robi, że poskwitowskie szkoły są znane i popularne nie tylko na terenie gminy, powiatu, Polski ale i poza jej  granicami?

A.R.: Jak już wspomniałam wspaniałe osiągnięcia i  sukcesy  szkół są wynikiem bardzo dobrej pracy całego zespołu, poczynając od Pana Prowadzącego, poprzez dyrektora, nauczycieli, na pracownikach niepedagogicznych kończąc. Wierność takim zasadom jak zaangażowanie, chętne podejmowanie nowych zadań, otwarcie na rozwój osobowości, doskonalenie zawodowe, wzajemna pomoc, życzliwość, czy to, że nauczyciele są dla uczniów a nie odwrotnie, w moim przekonaniu stanowi drogę do sukcesu.
O dobrą i szeroką promocję pracy szkół dba Pan Prowadzący, który nie ustaje w poszukiwaniu sposobów propagowania  naszych placówek. Nieustannie dopinguje uczniów i  nauczycieli do tworzenia materiałów zamieszczanych w gazecie Teraz Szkoła i na stronie internetowej. Ostatnio został wydany folder w języku polskim oraz angielskim promujący pacę szkoły podstawowej i gimnazjum, rozprowadzany przez jednego z rodziców w Norwegii.

K.N.: Nasze szkoły znane są nie tylko z osiągnięć ale również z niezwykłej atmosfery, która w nich panuje. W jaki sposób udaje się Pani angażować w działania szkoły nie tylko uczniów, pracowników ale i społeczność lokalną – proszę podać swoją  receptę.

A.R.: Trudno mi podawać jakąkolwiek receptę na tworzenie dobrej atmosfery pracy.
Wychodzę z założenia, że każdy w naszej szkole pracując jak najlepiej potrafi przyczynia się do tworzenia  dobrej aury. Każdy również zdaje sobie sprawę z wartości faktu, że ma pracę, co w obecnym czasie jest rzeczą ważną. To prawda, że nasi nauczyciele nie szczędzą sił i czasu na pracę z uczniami, na przygotowanie imprez i uroczystości, przygotowywanie uczniów do konkursów, czy realizację projektów. Myślę, że  duże zaangażowanie nauczycieli wypływa z faktu ich ogromnej kreatywności, otwartości i pozytywnego podejścia do pracy . Z wewnętrznego przekonania o swojej misji, jaka wpisana jest w zawód nauczyciela. Bardzo ważna również w moim przekonaniu jest umiejętność współpracy  przy wykonywaniu różnorodnych zadań, służenie  sobie wzajemnie pomocą, jak również umiejętność dialogu i chęć uczenia się od siebie, czerpanie z doświadczenia innych. W misji  naszych szkół jest zapis, że szkoła powinna być potrzebna nie tylko uczniom, rodzicom, nauczycielom ale także społeczności lokalnej. W związku z tym planując pracę szkół zawsze mamy to na względzie. Staramy się zapraszać do nas różnych ciekawych ludzi, nawiązywać współpracę
z instytucjami, pozyskiwać darczyńców. Nasi partnerzy i przyjaciele chętnie włączają się  w działania szkoły, gdyż doceniają ogromną pracę jaką wykonujemy i utożsamiają się z celami, które nam przyświecają.

K.N.: Praca dyrektora to ciągłe życie w biegu, trzymanie ręki na pulsie, jak pani się w tym wszystkim odnajduje, gdzie szuka Pani natchnienia do  działań, inspiracji do nowych przedsięwzięć?

A.R.: To prawda,  obecnie wymagania wobec szkół są coraz większe i to zarówno ze strony ministerstwa jak i rodziców a także uczniów. Szkoła ma wielu konkurentów w postaci np. komputerów,  telewizji, czy innych zdobyczy cywilizacji – aby dawać uczniom to, co ich zainteresuje i pociągnie, musi również być atrakcyjna. Może to osiągnąć poprzez nowatorskie metody, wykorzystanie nowoczesnych środków dydaktycznych, czy ciekawą ofertę zajęć pozalekcyjnych. Dla mnie inspiracją do poszukiwania nowych działań i wyzwań jest ciągła refleksja nad tym, co nam dobrze wychodzi,  co możemy zmienić na lepsze, jakie są oczekiwania uczniów i rodziców. Bardzo dużym wsparciem w tej kwestii jest dla mnie Pan Michał Znamirowski, z którym często wspólnie poszukujemy różnych rozwiązań, również on inspiruje mnie i nauczycieli do podejmowania ciekawych przedsięwzięć.

K.N.: Kierując szkołami zapewne zmaga się Pani z licznymi problemami szkolnymi, trudnościami, jak pani sobie z nimi radzi?

A.R.: Trudności i problemów, z którymi niemal codziennie musimy się zmagać jest jak  w każdej szkole sporo. Są to problemy wynikające z faktu, że mamy do czynienia z uczniami, którzy nie koniecznie chcą podporządkować się zasadom obowiązującym w szkole. W przypadku naszej szkoły dużym problemem jest brak miejsca i coraz większa ciasnota. Dlatego trudnym zadaniem jest taka organizacja pracy aby to wszystko pogodzić.
Ogromnym problemem jest brak sali gimnastycznej, gdzie uczniowie mogliby w warunkach o wiele lepszych rozwijać swoją sprawność fizyczną. Dla mnie jest to bardzo przykre, że w dzisiejszych czasach może mieć miejsce taka sytuacja. Staramy się podejmować różne inicjatywy, aby pozyskiwać fundusze na ten cel ale bez wsparcia władz samorządowych naszej gminy spełnienie największego marzenia naszych uczniów nie będzie możliwe.
Wszystkie pojawiające się inne trudności staramy się rozwiązywać na bieżąco w miarę posiadanych możliwości i umiejętności. Dla mnie ogromnie ważne jest, że mogę liczyć na wsparcie i pomoc Pana Prowadzącego  oraz zrozumienie i szukanie wspólnych rozwiązań z moimi  nauczycielami.
W czasie ubiegłorocznych wakacji udało mi się pojechać na wycieczkę na Ukrainę. Będąc w mieście Kamieniec Podolski przeczytałam wyryty na kamieniu obok tamtejszej Katedry napis: „Nie ma zwycięstwa bez trudu i troski”. Zapadł mi on głęboko w pamięć i myślę, że zawiera  życiową prawdę, która  sprawdza się także w dzisiejszych czasach i jest dla mnie mottem, które często sobie przypominam.

K.N.: Rozpoczęliśmy nowy rok, czy z tego względu ma Pani jakieś noworoczne  postanowienia, marzenia, które chciałaby Pani spełnić?

A.R.:  Nowy rok niesie dla nas  wszystkich nowe nadzieje, czasem otwiera  nowe możliwości, czy plany na przyszłość. Ja chciałabym móc znaleźć więcej czasu na czytanie książek, bo bardzo lubię to robić. Jest to dla mnie wspaniała forma relaksu i oderwania się od, czasem smutnej, rzeczywistości. Marzeniem jest pojechać do Włoch, zwiedzić przede wszystkim  Asyż, bo to przecież miasto naszego patrona św. Franciszka oraz Rzym i Watykan.
Bardzo chciałabym, aby udało nam się zorganizować taki wyjazd dla nauczycieli, uczniów i rodziców. Poza tym w planach mamy  ciągłe poszukiwanie różnych dróg rozwoju dla naszych szkół, może sponsorów,  którzy chcieliby wspomóc różnorodne działania, jakie z pewnością będziemy podejmować. Na zakończenie chciałabym przytoczyć słowa Juliena Greena „Nie można uciec od pracy, która jest powołaniem” niech będą one dla wszystkich przesłaniem i wskazówką do pracy.

K.N.: Dziękuję bardzo z poświęcony czas i życzę aby wszystkie plany te bliższe i dalsze udało się osiągnąć.
To ciężka praca i ogromna przyjemność – wywiad z Mistrzynią Świata  Magdaleną Fularczyk
Mistrzyni Świata w wioślarstwie Magdalena Fularczyk gościła w Krakowie pod Wawelem, podczas regat „Wawelskie wiosła”. Udało się ją namówić na rozmowę specjalnie dla naszego pisma „Teraz Szkoła”.

Witamy w Krakowie. Jak czujesz się tu pod Wawelem?
Kraków robi zawsze na mnie ogromne wrażenie. Nigdy nie miałam czasu na spokojne wędrówki, zwiedzanie miasta. Bo to już tak jest. Ktoś może zazdrościć, że bywamy w różnych ciekawych miejscach na świecie. A my znamy tam tak naprawdę przystanie, hangary i tory wioślarskie. Byłam już w Krakowie jako zawodniczka, ale dzisiaj jako gość zaproszony na te wasze wspaniałe regaty, przeżywam inny rodzaj stresu. I nie wiem co jest trudniejsze. Pokonać 2000 metrów na skiffie w torze regatowym, czy w dwójce podwójnej zdobyć Mistrzostwo Świata, czy siedzieć za stołem prezydialnym, spotykać się jako gość oficjalny i odpowiadać na pytania.
 
No cóż mistrzostwo zobowiązuje! A jak się jest mistrzynią?
Teraz to normalnie. Ale uczucia po przejechaniu mety na pierwszym miejscu nie da się opisać. Wiesz sam, jak jest ciężko w torze, jak czasem wydaje się, że „już więcej nie mam siły”, ale ta siła się znajduje, jeszcze kilka mocnych pociągnięć i jest! Radość, uczucie szczęścia, i kompletny odjazd. Potem chwila na uspokojenie, przejazd przed bijącą brawa publicznością. Gdzieś tam z brzegu machają, jakieś twarze – na pewno znajomych . I potem to następne niesamowite uczucie. Hymn Polski i flaga na maszt! Wtedy tak naprawdę dociera fakt, że jest się mistrzynią.

A za dwa dni, na kolejnych treningach, już nie ma mistrzyni, tylko wioślarka, która musi jeszcze wiele poprawić, podnieść swoją kondycję, zdrowie i technikę.
Normalny dzień – rozruch rano, przed śniadaniem około godzinny bieg, ćwiczenia, kiedy często burczy w brzuchu, potem trening tak do dwóch godzinek na ergometrze, albo siłowni, albo na wodzie,
a potem drugi trening albo na wodzie, albo siłowni, albo ergometrze około dwóch godzinek, a wieczorem jeszcze dobrze czasem przed snem coś poćwiczyć.
No w międzyczasie jest jeszcze chwila na zjedzenie, odpoczynek po treningu...

Nie wykrzyknę zdziwiony, a gdzie czas na lekturę, spotkania ze znajomymi, naukę?
No właśnie. Kto trenował to wie. Czas się znajduje, ale studia indywidualnym tokiem trwają dłużej, na czytanie przed snem czy podczas odpoczynku znajdzie się chwilka. Oczywiście czasami są tylko dwa treningi, przerwa lub odpoczynek. Wtedy jest czas na pobycie z chłopakiem, krótki wyjazd na wakacje, odrobienie zaległości na uczelni. Właśnie teraz mamy taki urlop. (...)
 
Oczywiście zapraszam! Ale teraz jeszcze proszę o przepis na zostanie mistrzynią.
No już było o codziennym dniu. Jeszcze mogę dodać, że to nie przychodzi tak w mgnieniu oka. Moja przygoda z wioślarstwem trwa, no może nie od kołyski, ale od szkoły podstawowej. Potem była Szkoła Mistrzostwa Sportowego w Wałczu. Wtedy moją mocną przeciwniczką była Twoja siostra Magdalena Włodek koleżanka ze szkoły. Też zdobyła jak ja Mistrzostwo Polski w 2002. Mnie udało się jeszcze pojechać na Mistrzostwa Świata juniorów, gdzie byłam druga. Potem była ciężka praca, różne chwile niepewności. No i przymiarki kadrowe. Tu trzeba mieć ogromną wytrzymałość psychiczną. Bo nie zawsze się udaje wejść do osady, wygrać na skiffie. Ale to już ogromna zasługa trenerów. I mnie się udało. Mogę dziękować moim trenerom : Krzysztofowi Zielińskiemu, który namówił mnie do wiosłowania, Jackowi Błochowi, który w Wałczu dawał wycisk , no i teraz Marcinowi Witkowskiemu, który ma „dobrego nosa” i intuicję. On postawił na duet Michalska - Fularczyk i się udało.
Nie czułaś się „gorsza” od Julii, która już przecież miała spore osiągnięcia na skiffie?
Kiedy leje się pot równo na treningu, nie ma możliwości czuć się gorszym. Zresztą świadomość, że nie walczymy na skiffach, tylko płyniemy wspólnie po zwycięstwo jest bardzo ważna. A praca nad tym, by być dobra w tym co robię, by wykonywać założone zadania dobrze, też nie wywołuje poczucia „bycia gorszym”. Obie z Julią zdajemy sobie sprawę, że to Mistrzostwo – to nasze wspólne dzieło
(i wszystkich, którzy nam w tym pomagali). Zresztą podziwiamy chłopaków z czwórki – ich jest czterech i nie mają żadnych problemów, który gorszy czy lepszy. Bo przecież wszyscy są wspaniali!!!
 
Teraz także przyszła pora na wyróżnienia medialne?
To dobrze, że wioślarstwo nareszcie także kobiet, zostaje zauważone. Nie powiem, że nie cieszę się, że to także z naszego powodu Polskie Stowarzyszenie Sportu Kobiet (PSSK) przyznało doroczne nagrody „Za największe osiągnięcia i emocje sportowe 2009.” W gronie wybitnych polskich sportsmenek jako mistrzynie świata w dwójce podwójnej zostałyśmy uznane za najlepszą kobiecą drużynę. No i bardzo cieszy nominacja do najlepszych w Plebiscycie „Przeglądu Sportowego”. Ale dotarcie do pierwszej dziesiątki będzie trudne.
Jednak to wszystko co się dzieje przy okazji to także ważne dla polskiego wioślarstwa. Dużo zrobiła męska czwórka, teraz jeszcze widać, że kobiety też potrafią!

No, ale najważniejsza droga do Londynu...
Miejmy nadzieję, że będzie na niej więcej róż niż kolców. Niedługo kończy się urlop, zaczynają treningi. Do świąt Bożego Narodzenia jesteśmy w kraju, potem zgrupowania we Francji, starty. Jeszcze nie wiadomo czy wystartujemy na Mistrzostwach Świata w Nowej Zelandii. Z tego co wiem, przygotowujemy się przede wszystkim do Olimpiady. A Nowa Zelandia daleko, drogo, a tu kryzys i jeszcze to nasz wioślarstwo – dyscyplina niszowa...
Ale na każdym torze, podczas każdego startu, będziemy się starać (bo na razie nie słyszę o zmianach w osadzie), by wypaść jak najlepiej. Oczywiście Londyn i Igrzyska Olimpijskie to kolejny cel, do którego będziemy zmierzać.

Zatem – połamania wioseł!
Nie dziękuję.

A ja serdecznie dziękuję za rozmowę.
       

Rozmawiał Janusz Włodek
26 Luty 2010 


Czy dyrygowanie szkolnym chórem jest proste? Rozmowa z panią Urszulą Kubik

 

22 listopada w Kościele katolickim obchodzone jest święto św. Cecylii. Święta Cecylia jest patronką chórzystów, lutników, muzyków, organistów, zespołów wokalno-muzycznych.

Chcąc uczcić to święto na nasze zajęcia zaprosiliśmy panią Urszulę Kubik, opiekunkę, dyrygentkę szkolnego chóru Primavera, by dla naszych Czytelników zaczerpnąć więcej informacji o działalności chóru i o samej dyrygentce.

 

Od ilu lat  prowadzi Pani nasz chór?

- Chór Primavera prowadzę drugi rok, wcześniej prowadziłam chór Pierwiosnek, również przez dwa lata, w tym roku małym chórem opiekuje się pani Teresa Orda.

 

Ilu obecnie liczy uczestników chór?

 

- Aktualnie 23 uczestników, w tym 18 uczniów naszych szkół i 5 naszych absolwentek.

 

Czy trudno jest dyrygować, prowadzić chór?

- (westchnienie) Bardzo trudno, jest to duże wyzwanie, trzeba naprawdę wiele czasu poświęcić na naukę dyrygentury, co nadal czynię. Jest to bardzo odpowiedzialne zajęcie, ponieważ bierze się  odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale za wszystkich uczestników, za ich osiągnięcia, rezultaty pracy. Sukcesy, ale także porażki… Cieszę się, że bardzo pomaga mi w tej trudnej pracy ks. Wikariusz parafii św. Trójcy w Iwanowicach – Dominik Koston; doradza, aranżuje utwory, które wykonujemy, jest z nami na koncertach i konkursach. Po prostu nas wspiera bardzo mocno. I wszyscy bardzo cenimy sobie jego współpracę.

 

Czy stresują Panią występy chóru? 

- Każdy występ to dla mnie bardzo duży stres, każdy bardzo przeżywam, choć muszę przyznać, że w miarę upływu czasu jest coraz lepiej go znoszę, nabieram pewności siebie, mam już pewne doświadczenia, zaczęłam panować nad swoimi nerwami – staram się, by było coraz lepiej, choć są to zawsze wielkie emocje!

 

Czy prowadzenie szkolnego chóru nauczyło Panią czegoś nowego? 

- Tak, nabyłam wiele nowych doświadczeń, nowych umiejętności. Sama praca z uczniami jest nowym doświadczeniem, które bardzo sobie cenię.

 

Ile miała pani lat, jak zaczęła Pani śpiewać?

- Od najmłodszych lat śpiewałam, już w klasie zerowej miałam na swoim koncie pierwsze okolicznościowe występy.

 

Kto, kiedy odkrył, że posiada Pani talent muzyczny?

- Talent muzyczny odkrył u mnie pan Teodor Bombka na zajęciach gry na keyboardzie w Ośrodku Kultury w Iwanowicach. On zasugerował moim rodzicom, żeby spróbowali mnie posłać do szkoły muzycznej, co uczynili.

 

Czy podjęła Pani edukację muzyczną? 

- Po ciężkich egzaminach dostałam się do szkoły muzycznej w Nowej Hucie im. Mieczysława Karłowicza, gdzie uczyłam się grać na fortepianie, uczęszczałam na zajęcia chóru, które bardzo miło wspominam – to były moje pierwsze i jedyne lekcje śpiewu.

 
Czy w Pani rodzinie jest więcej talentów muzycznych, czy jest to dziedziczne? 

- Moja rodzina jest bardzo muzykalna. Mniemam, że mój talent muzyczny odziedziczyłam po Tacie, który był samoukiem, pięknie grał na akordeonie. Starsza siostra Magdalena  również uczęszczała do szkoły muzycznej. Obecnie moje młodsze rodzeństwo brat i siostra grają na gitarze, ponadto siostra Dominika pięknie śpiewa, próbuje swoich sił w grze na keyboardzie. Moje córki... no cóż, nie chcą się uczyć, choć zapewne mają ku temu predyspozycje.

 

Czy pamięta Pani swój pierwszy występ przed publicznością? 

- Pamiętam..., o mało ze strachu się nie rozpłakałam. Była to tzw. audycja muzyczna, czyli koncert dla uczniów, rodziców i nauczycieli uczących w szkole muzycznej, strasznie się denerwowałam, serce biło jak oszalałe, a palce ślizgały mi się po klawiszach, w rezultacie jednak dostałam piękne oklaski, publice bardzo występ się podobał.

 

Jaki był Pani pierwszy instrument muzyczny? 

- Pierwszym były organy, potem pianino.

 

Na jakich instrumentach Pani umie grać, który najbardziej lubi? 

- Najbardziej lubię grać na pianinie, najdłużej gram na nim. 12 lat. Próbowałam na gitarze, na akordeonie.

 

Czy lubi Pani podśpiewywać w domu? 

- Bardzo lubię, śpiewam wszędzie - w domu, w samochodzie.

 

Jakie są reakcje Pani najbliższych gdy Pani śpiewa w domu?

- Różne, to zależy kiedy śpiewam. Córki nie lubią, ponieważ uważają, że przez to poświęcam im  mniej czasu. Wręcz proszą mnie bym przestała!

 

Czym dla Pani jest muzyka?

- Muzyka jest bardzo ważnym elementem w moim życiu, jest moim towarzyszem każdego dnia. Bez włączonego radia nie wykonuję żadnych czynności domowych, robię się senna, nic mi się nie chce. Gdy jestem przygnębiona – muzyka poprawia humor.

 

Co Pani najbardziej ceni w muzyce?

- To, że niezależnie w jakim stanie emocjonalnym się znajduję, zawsze jest ze mną.

 

Czy chciałaby Pani przekazać coś naszym najmłodszym chórzystom? 

- Żeby nie zniechęcali się trudnościami, wytrwale dążyli do celu, śpiew jest pięknem. Uważam, że każdy kto potrafi śpiewać jest pięknym człowiekiem i powinien być szczęśliwym człowiekiem – tak więc ćwiczcie, trenujcie, to na pewno kiedyś zaprocentuje.

 

Bardzo dziękujemy, że przyjęła Pani nasze zaproszenie, za poświęcony nam czas. Chcielibyśmy życzyć wielu miłych chwil spędzonych w gronie młodych chórzystów, samych cudownych występów i licznych nagród. Jeszcze raz bardzo dziękujemy!

 

Rozmowę przeprowadzili Członkowie Klubu Młodego Reportera
Adrianna Kralka, Zofia Młodecka, Weronika 
Stapała, Ewelina Burda, Natalia Cichy, Ewa Jagiełka, Magdalena 
 Kurbiel, Ewa Małek, Bartosz Chochorek, Damian Siemieniec

Michał ZnamirowskiAnna Mularczyk: Pełni Pan funkcję osoby prowadzącej dwóch szkół - podstawowej i gimnazjum. Czym się Pan kierował, podejmując decyzję o ich powołaniu w miejsce likwidowanej przez gminny samorząd szkoły podstawowej w Poskwitowie?

Michał Znamirowski: Och, to cała historia. Tego nie da się opowiedzieć krótko. Jednym zdaniem. Ale będę się starał w myśl zasady: minimum słów, maksimum treści, chociaż biorąc pod uwagę moją belferską proweniencję,  będzie to trudne.

Po pierwsze likwidacja, a szczególnie szkoły kojarzy mi się wewnętrznie z czymś przykrym, niedobrym; z czymś, czemu trzeba ze wszech miar zapobiec. Po drugie: zostałem o to poproszony przez, najogólniej się wyrażając, lokalne środowisko. Po trzecie z tą szkołą wiązało się prawie całe moje zawodowe życie i bez wątpienia czułem wielki do niej sentyment tak jak i do samego Poskwitowa, gdzie mieszkam już ponad trzydzieści lat. Poza  tym w szkole tej pracowali moi bliscy: przyjaciele, żona...

I teraz kiedy to wszystko mówię, przyszło mi do głowy, że można było jednak odpowiedzieć krótko na Twoje pytanie: bałem się popełnić grzech zaniechania. Drugi raz taka szansa mogła się już nie pojawić.

 

AM: Jak z perspektywy pięciu lat ocenia Pan tę decyzję?

MZ: To jedna z moich ważniejszych decyzji. Człowiek wiąże się w takich sprawach nie na tydzień, miesiąc, czy nawet rok, a na wiele lat. To decyzja z gatunku takich jak ożenek, wybór miejsca zamieszkania, zawodu. Wiąże się z odpowiedzialnością nie tylko za siebie, ale i za bliźnich. W wypadku szkoły owych Bliźnich jest ponad sto pięćdziesiąt osób, a jeśli weźmiemy pod uwagę jeszcze Rodziców, którzy przecież mi zaufali, wspierając na każdym etapie powstawanie szkoły i jej prowadzenie i posyłają swoje pociechy do nas do szkoły to jest to duża gromada ludzi, za których w tym wymiarze oświatowym czy szerzej edukacyjnym czuję się odpowiedzialny. Ciężar odpowiedzialności na moich barkach jest duży, ale mi nie doskwiera.

Żadnej decyzji wymienionych przed chwilą nie żałuję, wręcz odwrotnie: jestem z nich bardzo zadowolony. A prowadzenie szkoły to wielka dla mnie radość, zwieńczenie mojej nauczycielskiej biografii. Jestem Opatrzności wdzięczny, że tak pokierowała moim losem.

 

AM: Jakie w swojej działalności napotyka Pan trudności, przeszkody, "bolączki"?

MZ: Dużą trudnością jest to, że szkół takich jak nasze poskwitowskie nie ma jeszcze zbyt wiele, chociaż nasza gmina jest tutaj wyjątkiem – przepisy prawa oświatowego nie przylegają jeszcze do tej sytuacji, kiedy osoba prawna czy fizyczna prowadzi szkołę publiczną. Owe przepisy nie są spójne, często bardzo ogólne pozwalające na różnoraką interpretację, a to może prowadzić do niekoniecznie budujących sytuacji na linii donator – beneficjent. Poza tym przepisy te często się zmieniają. To kłopot w planowaniu, szczególnie strategicznym. A bolączka u nas w Poskwitowie jest jedna – brak sali gimnastycznej, jest ona tym większa, że nie bardzo wiemy jak tę sprawę „ugryźć”,  aczkolwiek nie poprzestajemy na narzekaniach  i wspólnie ze wszystkimi „dorosłymi” organami szkoły nieustannie nad tym problemem pracujemy. Szczegóły w tej sprawie to długa opowieść.

 

AM: "Pokój i dobro", "Bądź człowiekiem wśród stworzeń, bratem między braćmi" - to dewiza zakonu franciszkańskiego, z którym - z racji swojego imienia św. Franciszka z Asyżu - Pańska szkoła nawiązała bliskie stosunki. Co Pan, nawiązując do powyższych słów, chciałby przekazać młodym?

MZ: Tak to prawda, ale przecież tak naprawdę, te dewizy artykułują wartości, wartości dla chrześcijan najistotniejsze, bo czyż nawoływanie do człowieczeństwa, braterstwa, czynienia dobra, zachowania  pokoju, harmonii nie jest rozwinięciem najważniejszego przykazania, przykazania miłości „kochaj bliźniego swego...”

Ja z chęci i wykształcenia jestem przyrodnikiem czy jak niektórzy mawiają „panem od przyrody” dlatego rozwinięcie na świat flory i fauny owego zalecenia pochodzącego z tzw. „Dekalogu św. Franciszka z Asyżu” jest dla mnie naturalne. Zresztą cały ów „Dekalog” może być sposobem na życie, czy też receptą na pewien styl życia.

Ja rozpisuję go na zadania, działania, projekty, programy mniej lub bardziej udane (nie mnie oceniać) i próbujemy je z dziećmi, młodzieżą realizować. Robimy to wspólnie  z uczniami różnych pokoleń już trzydziesty pierwszy rok.

Ale pytanie jest bardzo trudne i tak naprawdę to dotknąłem w odpowiedzi tylko powierzchni. Mam nadzieję, że będzie nam dane kiedyś porozmawiać na ten temat szerzej i dogłębnie.

Co się tyczy naszej współpracy z ojcami i braćmi franciszkanami to jest ona trudna do przecenienia. Franciszkanie pomagają nam  w bardzo różnorakich działaniach, wspierają przy realizacji trudnych zadań i zawsze z nami zwyczajnie są ku radości mojej, nauczycieli i przede wszystkim radości uczniów.

 

AM: Jednym z Pana hobby jest kuchnia, głównie ta naddłubniańska - "kuchnia naszych babć" - oraz ukraińska. Skąd właśnie takie zainteresowania?

MZ: W istocie kucharzenie to mój konik i do tego aktualny. Można powiedzieć, że studiuję, praktykuję i teoretyzuję w tej sprawie. Skąd się to wzięło? Z sentymentów. Marcel Proust w „Poszukiwaniu straconego czasu” mówił: „Ale, kiedy po śmierci osób, po zniszczonej rzeczy, z dawnej przeszłości nic nie istnieje, wówczas jedynie zapach i smak dźwigają na sobie budowle wspomnienia”.

Urodziłem się w Ojcowie, a zatem z urodzenia jestem „Jurajczykiem”, dzieciństwo również spędziłem wśród zapachów, smaków i kolorów Jury, karmiony jej potrawami przygotowanymi z serca dla wnuków przez moich Dziadków. I to oprócz ich opowieści, „gadek”, najbardziej pamiętam.

Z kuchnią ukraińską było podobnie, tylko punkt na osi czasu przesunął się w prawo o lat kilkanaście. Na Ukrainie studiowałem, mieszkałem pięć lat. Okres ten wspominam niezwykle sympatycznie. Zaważył on na moim życiu w ogromnym stopniu. Był wielką przygodą. Kulinarną również. Ale chciałbym zwrócić uwagę na inny wymiar; z tego czasu mam mnóstwo przyjaciół obecnie rozsianych po całym świecie: od Sachalina po Kalifornię, oczywiście w Europie, na Ukrainie również.

Ale wracając do „kulinariów”: pracuję obecnie nad dwoma książkami. Pierwsza z nich dotyka kuchni mojego dzieciństwa i miejsca, gdzie od dłuższego już czasu mieszkam i w tytule urocza rzeka Dłubnia się znajdzie. W zasadzie ją zakończyłem; została kosmetyka. A drugiej tytuł znam na pewno: „Kuchnia ukraińska według Mikołaja Gogola”. W tym wypadku zakończyłem zbieranie materiałów.

Oczywiście sam w wolnych chwilach gotuję z lubością i wymyślam swoje receptury. Niektóre z nich zdobywają w gronie znajomych i przyjaciół i bliskich pewną popularność, co oczywiście mnie bardzo cieszy.

 

AM: Kiedy możemy się spodziewać ukazania się tych pozycji drukiem?

MZ: To jest chyba pytanie niewłaściwie postawione; to znaczy nie ja jestem jego adresatem. Jestem emerytowanym nauczycielem, a takie pytania zadaje się pisarzom – ”kiedy ukaże się pana następna książka”. Nie mówiłem, że chcę wydać te książki. Zebrałem sporą liczbę anegdot mniej lub bardziej wiarygodnych, ogromną liczbę przepisów kulinarnych (bardzo wiarygodnych – w lwiej części sprawdzonych przeze mnie); jest kolekcja ciekawych nazw potraw. To wszystko ułożyłem w jakąś całość według wymyślonego scenariusza. Całość wydaje się być spójna. Niektóre fragmenty udało się opublikować na łamach „Kuriera Polskiego” w ubiegłym roku.

Nie twierdzę, że nie zależy mi na wydaniu książki na przykład pod tytułem „Stara kuchnia nad Dłubnią” – to byłoby dla mnie i mam nadzieję dla czytelników interesujące, ale jestem realistą – znalezienie wydawcy będzie trudne. Dzisiaj są inne możliwości i  zamierzam z nich skorzystać. Opublikuję „Starą kuchnię...” (no, proszę, już przyzwyczaiłem się do tytułu) w formie e-booka na szkolnej i osobistej stronie internetowej.

Kiedy to będzie?... Myślę, że w okresie wakacji znajdę chwilę, żeby sprawę zakończyć.

AM: Jakie są Pana marzenia, plany na przyszłość?

MZ: Tak. Z marzeniami żyję za pan brat od dziecka i pomalutku je realizuję. Muszę dodać, z niezłym skutkiem.

Wszystko od marzeń się zaczyna, potem są szalone pomysły, później plany, aż w końcu algorytm postępowania. I tak od dziecka, aczkolwiek zostało jeszcze parę do zrealizowania. Pewnie będę banalny, bowiem wszyscy marzą o dalekich podróżach, ale muszę powiedzieć prawdę: marzę o podróży na wyspę Korfu i odwiedzeniu miejsc związanych z pobytem znanego pisarza i podróżnika i przyrodnika Geralda Durrella, którego książki zresztą polecam młodym (duchem) przyrodnikom. I jeszcze jedno: popatrzyć na Atlantyk ze skalistego wybrzeża Portugalii.

A jakie plany?... Mam zamiar dziesięć lat prowadzić szkoły w Poskwitowie, doprowadzić do wybudowania sali gimnastycznej, godnie świętować 100-lecie naszej szkoły.

I szereg innych większych i mniejszych  planów, planików, projektów, projekcików i innych szalonych pomysłów chodzi mi po głowie, ale jak pisał Paul Valery: „Człowiek poważny ma mało pomysłów. Człowiek pomysłowy nigdy nie jest poważny”. Myślę, że pisarzowi nie chodziło o brak odpowiedzialności, nie charakteryzował człowieka, do którego nie można mieć zaufania. I w tym znaczeniu bardzo chciałbym, mieścić się w tej definicji. W pracy z młodymi ludźmi, to niezbędne.

 

Anna MularczykAM: Dziękuję za rozmowę i życzę Panu pomyślności w realizowaniu wszystkich tych marzeń i planów.

Wywiad Z Panem Zbigniewem Tomaszkiem

 

Teraz Szkoła!: Panie Wójcie! Czy lubi Pan dzieci?

Zbigniew Tomaszek: Bardzo! Lubię dzieci za ich bezpośredniość, za twórczy sposób myślenia, za bezinteresowność… Gdyby w świecie ludzi dorosłych było podobnie, świat byłby piękniejszy. Ale rozumiem, że pytanie jest z podtekstem…

 

TS!: Tak, chodzi o szkoły w naszej gminie…

ZT: Też je lubię i to bez wyjątku: te samorządowe i prowadzone przez osoby fizyczne tak jak wasza. Te, którym się wiedzie bardzo dobrze i te, którym się będzie wiodło dobrze w tym roku, za rok. W przyszłości. We wszystkich słychać radosny gwar napawający optymizmem. W wielu szkołach toczy się prawdziwe życie kulturalne, społeczne czy wręcz towarzyskie wsi, wsi w których się znajdują. Ale akurat Wam tego chyba nie muszę tłumaczyć.

 

TS! Czy Pan wspiera takie działania?

ZT: Oczywiście. albo poprzez bezpośrednie zaangażowanie, albo poprzez współpracę Urzędu Gminy z organizatorami imprez. W waszej szkole pod moim honorowym patronatem odbywa się od lat jedenastu Gminny Konkurs Plastyczny „Iwanowickie Pejzaże”, w Grzegorzowicach „Biegi Niepodległości”, są konkursy teatralne, sportowe. Jest tego naprawdę dużo.

 

TS!: Czy jest pan zadowolony ze swojej pracy właśnie w dziedzinie oświaty, czy szerzej rzecz ujmując edukacji?

ZT: Jestem. Jestem nawet dumny z mojego autorskiego pomysłu dywersyfikacji podmiotów prowadzących szkoły. Dzięki temu mamy dzisiaj szkoły prowadzone przez samorząd i przez osoby fizyczne. Specjalnie unikam słowa prywatne, bowiem niekiedy jest źle kojarzone. A tak naprawdę nie ma w naszej gminie szkół prywatnych. Wszystkie nasze gminne szkoły, to szkoły publiczne. I na wszystkich nam bardzo zależy. Jeżeli zaś chodzi o infrastrukturę oświatową, to i tu nie mamy się czego wstydzić. Od kilku lat remontujemy, modernizujemy nasze obiekty. Dla przykładu: termomodernizacja w Szkole w Damicach, adaptacja poddasza w waszej szkole, remont w Sieciechowicach. Chcemy budować nowe obiekty: boisko w Iwanowicach, rozpoczęliśmy budowę nowego przedszkola w Iwanowicach, sali gimnastycznej w Naramie, zakupiliśmy działkę na cele rekreacyjno-sportowe w Poskwitowie. Leży nam na sercu bezpieczeństwo naszych pociech – stąd budowa chodników w pobliżu szkół w Iwanowicach i Poskwitowie (w tym roku oddamy pierwszą część a do czerwca przyszłego roku drugą). Te działania będę kontynuował w przyszłości.

 

TS!: No dobrze, ale czy ta „gminna reforma  oświaty” przyniosła spodziewane, wymierne efekty? 

ZT: Mimo sceptycyzmu i słów krytyki ze strony niektórych środowisk, uważam, że zarówno pod względem ekonomicznym: nasza oświata stała się tańsza jak i edukacyjnym: jakość naszej oświaty wzrosła, ten pomysł był trafiony i trzeba nie mieć dobrej woli, by temu zaprzeczać.

 

TS!: Tak, w istocie trudno zaprzeczyć temu. Te działania widoczne są gołym okiem, ale czy to wyczerpuje po pierwsze potrzeby gminnej oświaty, a po drugie zaspokaja ambicje Pana Wójta?

ZT: Potrzeby są w dalszym ciągu bardzo duże: sale gimnastyczne, w Waszej szkole do tej pory nie ma centralnego ogrzewania, a zatem termomodernizacje, ale również dalsza kontynuacja rozpoczętych projektów. To nie jest tak, jak się niektórym wydaje, że dziś pomysł, a jutro jego realizacja. Wszystkie tego typu działania wymagają określonych, długotrwałych procedur, pozwoleń, uzgodnień i środków finansowych; czasami trwa to parę lat. Z tego, co powiedziałem wynika i odpowiedź na drugą część pytania: mam jeszcze sporo do zrobienia.

 

TS!: Jakie jest Pana „oświatowe” marzenie?

ZT: Zrealizować rozpoczęte i planowane oświatowe zamierzenia; te wszystkie o których rozmawialiśmy dzisiaj.

 

TS!: Dziękujemy pięknie za rozmowę i życzymy spełnienia marzeń

5 październik 2010

Teraz Szkoła! Nr 33

http://www.zbigniewtomaszek.pl/

Wywiad z Panem Zbigniewem Grzybem – wójtem gminy Iwanowice

Panie Wójcie! Zechce Pan przyjąć gratulacje od Redakcji „Teraz Szkoła!” z okazji wyboru i dziękujemy za to, że Pan zgodził się udzielić naszej gazecie wywiadu. Z zatem do dzieła: w modnej w XXI wieku Vikipedii napisano że szkoła to: instytucja oświatowo-wychowawcza zajmująca się kształceniem i wychowaniem w państwie, a także siedziba (budynek) tej instytucji oraz jej uczniowie i personel”.  Zadowala Pana taka definicja?

Formalnie tej definicji nic nie można zarzucić. Według mnie brakuje jednak w niej kilka elementów. Najważniejszy z nich to funkcja integracyjna społeczności lokalnych. Zwłaszcza w naszej gminie. Wiemy przecież, że u nas osiedla się coraz większa grupa ludzi, którzy jak na razie, bardzo ciężko integrują się z nami. Mogę nawet zaryzykować twierdzenie, że niektórzy z nich osiedlając się wśród nas niewiele na nasz temat wiedzą. Dla nich pierwszym takim rzeczywistym kontaktem jest, lub może być, szkoła. Z doświadczenia wiem, że właśnie w pierwszym rzędzie pytają o szkołę: poziom nauczania, zewnętrzne oceny uczniów, udział w olimpiadach i konkursach, zajęcia pozalekcyjne, świetlicę i stołówkę. Dlatego ważne jest, aby w tych dziedzinach nasze szkoły były jak najlepsze. Jeżeli zdecydują się posłać dzieci do naszej szkoły, to siłą rzeczy, interesują się innymi uczniami i automatycznie ich rodzinami. Zatem od szkoły: nauczycieli i wychowawców zależy zatem czy dzieci miejscowe i napływowe potrafią się zintegrować. Jeżeli tak, to w ślad za tym idzie i integracja rodziców tych dzieci.


Ponieważ mieszkamy w tymże XXI wieku i mamy to szczęście mieszkać na wsi, to pytanie o wizję współczesnej, wiejskiej szkoły nasuwa się samo.

Faktycznie, mamy szczęście. Dziś dzięki rozwiniętej technologii dostęp do informacji dla dzieci miejskich i wiejskich jest mniej więcej taki sam. Różnica jest taka, że w naszych szkołach klasy są kilkuosobowe. Natomiast w szkołach dużych aglomeracji miejskich klas poszczególnych roczników jest po kilka. W klasach tych uczy się po kilkadziesiąt dzieci i nauczyciele mają problem z dotarciem i indywidualną opieką nad każdym uczniem. Tego problemu nie ma w naszych szkołach. Zatem dzieci można nie tylko kształcić, ale i wychowywać. Stąd mniej agresji, przemocy i uzależnień. I moim zdaniem jest to bardzo duży plus, który niweluje inne „atrakcje”, które oferuje szkoła miejska. Być może jest mniej u nas zajęć pozalekcyjnych, nie ma stołówek i bogato wyposażonych świetlic, ale sądzę, że i za parę lat u nas szkoły pod tym względem nie będą uboższe niż szkoły miejskie. Problem leży gdzie indziej. Chodzi o powszechność dostępu do Internetu. To też powinno się zmienić. Rozpocząłem rozmowy, których efektem powinna być powszechność dostępu w naszej gminie do Internetu w technologii HOTSPOT! Ale muszę mieć jeszcze trochę czasu.


Ponieważ wiem, że wizja rozwoju społecznego opartego na wspólnocie jest Panu bliska, chciałbym zapytać po pierwsze, czy widzi Pan miejsce naszych szkół w tworzeniu owych wspólnot, w ich kreowaniu i rozwoju, oraz jeżeli tak, to jakie widziałby Pan dla nich  zadania?

W każdej wsi ośrodkami, do których mieszkańcy są szczególnie przywiązani, to: kościół, szkoła i remiza. Każdy z tych ośrodków ma szczególną i różną rolę w budowaniu wspólnoty lokalnej. Dla szkoły przypada ważna rola: budowania więzi między społecznością uczniowską i pedagogiczną a lokalną społecznością wsi, w której ta szkoła funkcjonuje. Jak na razie współpraca ta układa się różnie, nie chcę oceniać, gdzie lepiej, gdzie gorzej. Niech każdy z szanownych czytelników sam dokona takiej oceny.

 

I po drugie, kto: personalnie lub instytucjonalnie byłby wg Pana odpowiedzialny za realizację i owoce wspólnotowego rozwoju naszych środowisk? Pytam o to bez kontekstu zbliżających się wyborów sołtysów i rad sołeckich, ale również refleksje Pana Wójta w tym kontekście byłyby dla nas interesujące.

Krótko: duszpasterze, pedagodzy, sołtysi i rady sołeckie, liderzy organizacji społecznych: w tym OSP i KGW. Jestem na zebraniach wiejskich i strażackich. Jak do tej pory na żadnym z tych zebrań nie uczestniczył oficjalnie przedstawiciel innych wspólnot. Chodzi o fakt publicznego podkreślenia uczestnictwa, np. poprzez powitanie duszpasterza, sołtysa czy szefowej KGW na zebraniu strażackim, i odwrotnie na zebraniach wiejskich. A przecież każda z tych instytucji, chociaż są autonomiczne, mają prawie tej samej wagi wkład w integrację wsi, i to trzeba podkreślać.

 

Panie Wójcie, obiecałem naszej szkolnej młodzieży, że zadam również pytania w ich imieniu. Gimnazjalny Klub Dziennikarski przygotował dla Pana Wójta szereg pytań. Było ich tak dużo, że zmuszony zostałem do dokonanie selekcji (nie cenzury). Oto kilka z nich:

Od wielu lat borykamy się z brakiem sali gimnastycznej, przez co nie możemy w pełni rozwijać naszych talentów sportowych. Dlatego też chcielibyśmy wiedzieć, czy ma Pan w najbliższych planach poprawę warunków sportowych w naszej szkole?

Niestety budżet z gminy nie jest z gumy. Gdybyśmy chcieli zaspokoić w trybie natychmiastowym potrzeby wszystkich sołectw, to budżet naszej gminy musiałby być tyle razy większy niż obecnie, ile mamy sołectw. Nie wszystko naraz, na razie pracuję nad tym, aby zdobyć dodatkowe fundusze. Jak je zdobędziemy, będziemy dyskutować jak je dzielić. Inaczej byłoby to obiecywanie gruszek na wierzbie, a ja zbyt szanuję moich współziomków, aby składać im obietnice bez pokrycia. Wiem, że sala gimnastyczna w Poskwitowie jest potrzebna. Wiem, że szkoła Wasza ma wiele innych potrzeb i wspólnie musimy się zastanowić nad kolejnością ich zaspokajania.

 

Historia powinna być ważna dla społeczeństwa, a tymczasem jest coraz częściej pomijana i zapominana. My sami niejednokrotnie spotykaliśmy się z poglądem, że lepiej pójść do kina niż do muzeum, zwłaszcza, że to muzeum mamy pod przysłowiowym nosem. Czy widzi Pan potrzebę modernizacji Muzeum Regionalnego w Iwanowicach, do którego co roku uczniowie naszej szkoły wybierają się na tzw. praktyczną lekcję narodowej historii?

Tak, widzę potrzebę nie tylko modernizacji, ale wręcz rewitalizacji. W ostatnich dniach przedstawiliśmy zebraniu wiejskiemu program „odnowy wsi Iwanowice Dworskie”, którego ważnym elementem jest remont i modernizacja Muzeum Regionalnego oraz uzupełnienie zbiorów muzeum. Zebranie program zaakceptowało! Teraz wypada czekać na pozytywną decyzję Rady Gminy.

 

Młodzi ludzie rozwijają się poprzez dodatkowe zajęcia, kluby dyskusyjne, wyjazdy integracyjne czy międzyszkolne zawody. Czy ma Pan jakieś plany odnośnie rozwoju Gminnego Ośrodka Kultury?

Chciałbym, aby w przyszłości GOK został przekształcony w Centrum Kultury i Wypoczynku z prawdziwego zdarzenia. Myślę o wzmocnieniu obsady personalnej GOK. Jeżeli Bóg da siłę i wytrwałość to zamierzenia te powinny zostać zrealizowane.

 

Bezpieczeństwo jest niezwykle ważne, szczególnie w dzisiejszym świecie, w którym liczy się pośpiech i skuteczność. Cieszymy się, że wokół naszej szkoły powstał piękny chodnik i chcielibyśmy zapytać, czy będzie Pan kontynuował budowę chodnika w Poskwitowie?

Został zakończony pierwszy etap budowy chodnika. W tym roku rozpoczynamy i – mam nadzieję, że zakończymy szybko - etap drugi. Co będzie dalej, zależy już nie tylko ode mnie, ale przede wszystkim od PT Pań i Panów Radnych Rady Gminy Iwanowice, którzy uchwalają środki na poszczególne inwestycje.

 

Na koniec pytanie bardzo w takich razach tradycyjne: marzenia?

Marzy mi się zbudowanie rzeczywistej Gminnej Wspólnoty, nie tylko z nazwy. Zadeklarowałem wolę zmian w naszej Gminie i chcę tego słowa dotrzymać. Wyciągnąłem rękę do wszystkich mieszkańców naszej Gminy i czuję ich zdecydowane wsparcie.


Dziękuję za poświęcony nam czas i wywiad. Życzę powodzenia w sprawowaniu wójtowskiej władzy licząc na kolejne spotkania na łamach „Teraz Szkoła!”

Teraz  Szkoła! Nr 34

http://www.zbigniewgrzyb.eu/

Czytelniczkami „Marzycielek” i „Trzynastki na karku” są głównie nastolatki. Chciałabym więc zapytać Panią o najmilsze lub najzabawniejsze wspomnienia z czasów szkolnych.

Niedawno spotkałam koleżanki z podstawówki, które przypomniały mi, jak we wczesnych klasach tej szkoły, będąc pod wpływem "Plastusiowego pamiętnika", wszystkie miałyśmy w piórnikach Plastusie.

Oczywiście sam Plastuś w piórniku mógłby się nudzić, więc należało mu zapewnić rozmaite wygody i rozrywki. Dlatego prześcigałyśmy się w pomysłach, co można nosić w piórnikach, żeby Plastusie dobrze się bawiły. Miały tam wszystko -  miniaturowe sprzęty domowe, zabawki, książeczki i gazetki do czytania, przynosiły sobie nawzajem kwiaty i prezenty. To były czasy dużych "chińskich" piórników (najczęściej produkowanych w Polsce, ale wtedy słowo "chiński" oznaczało taki fajny, zagraniczny). W tych piórnikach mieściło się sporo plastusiowego dobytku i jeszcze pozostawało miejsce na pióro, długopis, ołówki, kolorowe flamastry, gumki, linijki i cyrkle. Ale niektóre Plastusie tak obrosły w rzeczy, że ich właścicielki musiały nosić dwa piórniki - jeden był domkiem Plastusia, a drugi - piórnikiem w podstawowym rozumieniu tego słowa.

Czytaj więcej...

Dariusz Rekosz jest  autorem kryminałów i książek sensacyjnych, a także przygodowo-kryminalnej prozy dla dzieci.
Był gościem naszego ubiegłorocznego Pikniku Rodzinnego.
Dzisiaj proponujemy Szanownym Czytelnikom rozmowę z pisarzem.
 

,,Teraz szkoła”: Nie ma przecież szkół dla pisarzy, a jest ich mnóstwo. Co zatem zrobić, co trzeba umieć, żeby zostać pisarzem?

Szkół dla pisarzy nie ma – to prawda. Ale może to i lepiej, ponieważ absolutnie każdy, w każdym wieku, z każdym wykształceniem, i z każdym doświadczeniem zawodowym może spróbować swoich sił jako pisarz. Potrzebne są cztery umiejętności. Trzeba umieć pisać. Trzeba umieć czytać. Trzeba umieć liczyć. I na koniec – koniecznie trzeba umieć kłamać. Do umiejętności czytania i pisania nie trzeba chyba nikogo specjalnie przekonywać. Natomiast umiejętność liczenia przydaje się w dwóch momentach – kiedy zaczynamy liczyć objętość  napisanego tekstu, i kiedy obliczamy przychód osiągnięty ze sprzedaży naszych dzieł. To drugie następuje dużo, dużo później. Pisarz, który nie potrafi kłamać, nie jest w stanie wymyślić jakiejkolwiek fabuły, a więc pisze o „prawdach historycznych”. Proszę mi wierzyć – ludzie lubią być okłamywani, bo właśnie w nieprawdziwych, fikcyjnych powieściach odnajdują świat, jakiego nie mogą doświadczyć na co dzień. I to jest najpiękniejsze.

 

TS: Czy wg Pana to trudna praca?

Wiele razy zastanawiałem się, czy pisarstwo, to w ogóle praca. Nie istnieją przecież firmy, przedsiębiorstwa czy biura, które zatrudniałyby na etacie pisarzy. Pisarzem się jest od czasu do czasu. Człowiek „zatrudnia” samego siebie wówczas, gdy ma coś do powiedzenia (napisania). Nie można również zaprogramować pisarza na tworzenie w określonych godzinach „urzędowania”. Tak więc trudno jednoznacznie określić, czy bycie pisarzem jest pracą, czy tylko (aż) olbrzymią pasją i przyjemnością. Zapytałbym raczej – czy trudno jest być pisarzem? Odpowiedź brzmi: TAK. Trudno. Chociaż przyznać trzeba, że z kolejną książką jest ciut łatwiej. Może sprawdza się tutaj porzekadło, że trening czyni mistrza, ale coś w tym z pewnością jest. Pamiętać bowiem należy, że napisanie książki, to dopiero połowa sukcesu (może nawet jedna trzecia). Zostaje jeszcze przekonanie wydawcy, że tekst jest dobry i że książka będzie się sprzedawać.

 

TS: Jakie były Pana początki?

Przypadkowe. W odpowiedzi na internetowe ogłoszenie napisałem trzy strony początku pewnej młodzieżowej przygody i zachęcony do jej rozwinięcia – dopisałem ciąg dalszy. Potem postarałem się, aby moje opowiadanie przybrało postać powieści – podzielonej na rozdziały – i doprowadziłem do jej wydania. Za wydanie to trzeba było niestety zapłacić. Pomogli dobrzy ludzie i jakoś się zaczęło. „Urodził” się „Szkolny detektyw”, którego kilkanaście miesięcy później przekształciłem w przygody Mors i Pinky.

 

TS: Skąd Pan czerpie pomysły na książki?

Z głowy. To jest chyba największa tajemnica wszystkich pisarzy – każda książka powstaje najpierw w głowie. I z pewnością jest wynikiem tego, co człowiek w życiu widział, słyszał, o czym rozmawiał i o czym czytał. Odpowiednia kompilacja przemyśleń pozwala na tworzenie niepowtarzalnej treści, która powinna rozpoczynać się słowami – „a teraz opowiem ci pewną historię...”. Jeżeli autor od pierwszych stron swojej książki nie potrafi tego przekazać, to czytelnik najczęściej odłoży ją i już więcej po nią nie sięgnie.

 

TS: Woli Pan pisać dla dorosłych czy dla dzieci?

Pisanie dla dorosłych nijak się ma do pisania dla dzieci. I vice versa. Stąd nie ma w moim przeświadczeniu hierarchii – pisanie dla której z tych grup sprawia mi większą przyjemność. I w jednej, i w drugiej grupie znajduję odbiorców. Tak więc pisanie – zarówno dla dorosłych, jak i dla dzieci – sprawia mi jednakową frajdę. Zwłaszcza, że dorośli znajdują w moich „dziecięcych” książkach przygody ze swojej młodości (jedna z gazet napisała nawet, że one „pachną Panem Samochodzikiem”). A po drugie nigdy nie wiadomo, kiedy młodszy czytelnik zacznie sięgać po książki „dla dorosłych”.

 

TS: Pana ostatnia książka to „Zamach…” Kto i dlaczego dokonał zamachu na to muzeum?

Oczywiście, że nie odpowiem na to pytanie. Gdybym to zrobił, to kto skusiłby się na zaglądnięcie do „Zamachu...”? Powiem tylko tyle, że Muzeum Hansa Klossa istniało faktycznie w Katowicach od początku marca do końca grudnia roku 2009. Otwarto je z wielką pompą, natomiast zamknięto po cichutku, z nutką tajemniczości wokół tego wydarzenia. Przyczyniło się do tego faktu kilka powodów, a ponieważ pełniłem w MHK funkcję animatora kultury, to mogłem sobie pozwolić na uchylenie pewnej zakulisowej pikanterii we wspomnianej książce. Jestem przekonany, że każdy, kto po nią sięgnie i wtopi się w wir wydarzeń, jakie przedstawiłem na jej kartach – po pewnym czasie zacznie się zastanawiać: „a może rzeczywiście tak było?”. Gorąco polecam tę powieść! Uważam, że jest warta każdej sekundy, jaką można jej poświęcić.

 

TS: Dzięki swojej pisarskiej karierze spotyka Pan wielu znanych ludzi? Kto Pana zachwycił, oczarował, zaintrygował. Które spotkanie najmilej Pan wspomina?

W tym momencie wystarczyłoby chyba wymienić same nazwiska. A więc: Stanisław Mikulski, Leonard Pietraszak, Edward Linde-Lubaszenko, Lech Ordon, Witold Pyrkosz, Teresa Lipowska, Alina Janowska, Wiesława Mazurkiewicz, Włodzimierz Press, Wiesław Gołas, Ewa Szykulska, Adriana Biedrzyńska, Emilia Krakowska, Magdalena Stużyńska, Rafał Bryndal, Jarosław Kret, Agnieszka Kunikowska, Leszek Mazan, Martyna Wojciechowska, Krzysztof Skiba, Maciej Orłoś – to tylko niektóre osoby, z którymi miałem przyjemność zetknąć się w ostatnim czasie. Każdy z nich ma niepowtarzalną osobowość, trudno więc wskazać tu jedną, jedyną osobę, która oczarowałaby mnie lub zachwyciła w wyjątkowy sposób. Z pewnością na wyróżnienie zasłużył pan Mikulski – to właśnie jego wizerunek upiększył okładkę książki „Zamach na Muzeum Hansa Klossa”. Z przyjemnością wspominam także wspólne chwile (ale i rozmowy telefoniczne) z panem Pietraszakiem, z panią Szykulską, Stużyńską, czy z Krzyśkiem Skibą. A od pana Linde-Lubaszenko usłyszałem najbardziej przejmującą historię życia, z którą trudno byłoby „walczyć” nawet słynnym dziełom martyrologicznym. Do wyżej wymienionych nie sposób nie dorzucić także Bohdana Butenko, z którym – myślę, że mogę tak powiedzieć – łączy mnie przyjaźń i... administrowanie jego stroną internetową.

 

TS: Pana kryminał „Siostrzyczka” zebrał bardzo pozytywne recenzje. Wykazuje się w nim Pan wiedzą z różnych dziedzin. Skąd Pan czerpie informacje i w jaki sposób zabiera się Pan do przygotowań do pracy nad książką?

Myślę, że nie tylko w tym thrillerze udało mi się przemycić wiele informacji z różnych dziedzin życia (i nauki). Staram się, żeby i w książkach dla dzieci, i w książkach dla dorosłych znalazła się garść nienachalej wiedzy, bo uważam, że czytanie – oprócz rozrywki – powinno dostarczać ludziom pewnych określonych wiadomości (wartości). Zanim usiądę do napisania kolejnej powieści, buduję najpierw jej scenariusz (długopisem na papierze), zawierając w nim najistotniejsze momenty (sceny, które MUSZĄ się znaleźć w książce). Następnie – pisząc już treść książki – uzupełniam swoje pomysły o informacje, które znaleźć dziś można niemal wszędzie (internet), a wątki poboczne wymyślam w trakcie pisania. Czasami „podpieram się” innymi publikacjami książkowymi (także mapami i planami miast), ale zawsze dążę do tego, żeby czytelnicy dochodzili do pewnych wiadomości (wartości) tymi samymi drogami, co moi bohaterowie.

 

TS: Co jest bardziej męczące: przygotowania czy samo pisanie?

Najtrudniejsze (a więc chyba także najbardziej męczące) jest wymyślenie fabuły – czyli przebiegu treści książki. Logiczne poukładanie wszystkich wątków rodzi się na etapie przygotowania, ale to w trakcie pisania łączy się je ze sobą. Można więc powiedzieć, że procesy te bardzo wyraźnie zazębiają się ze sobą i „męczą” w równym stopniu.

 

TS: Czy w trakcie pisania wpada Pan „w trans” i na przykład przypala Pan obiad,  ponieważ tak bardzo odbiega Pan myślą od rzeczywistości?

Są dni, gdy jestem sam w domu (rodzina wyjechała na wakacje), za oknem pada deszcz, w telewizji nie ma nic ciekawego. A więc zacieram ręce i postanawiam, że napiszę pół książki. Siadam do komputera i... gapię się w monitor... godzina za godziną... A są chwile, gdy na zegarze jest druga w nocy i żal mi odejść od klawiatury. „Trans” dopada mnie więc w różnorodnych momentach. Do tej pory nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby przypalić z tego powodu obiad. Chociaż nie wykluczam, że w przypadku prowadzenia jakiegoś ciekawego wątku nie byłbym w stanie do tego dopuścić. Ba! Cieszę się nawet, jeżeli tak bardzo zagłębiam się w tworzoną przeze mnie historię, bo daje to gwarancję, że będzie jeszcze bardziej wiarygodna.

 

TS: Liczy Pan swoje spotkania autorskie? Ile ich już było?

O! Bardzo dużo! Z pewnością około dwustu! Zarówno w Polsce, jak i poza granicami (Irlandia, Szwajcaria), bardzo chętnie spotykam się z ludźmi, którzy chcą na żywo zobaczyć pisarza (bo imię i nazwisko na okładce książki jest „płaskie” i „puste”). Tylko w Polsce przejechałem swoim prywatnym samochodem około 33.000 kilometrów! Brakuje mi więc jeszcze tylko 7 tysięcy kilometrów, żeby objechać Ziemię dookoła. Docieram do różnych miejscowości, szkół, bibliotek – wszędzie tam, gdzie mogę opowiedzieć o mojej wielkiej pasji, jaką jest pisanie książek.

 

TS: Ogromną popularnością cieszy się seria z perypetiami dwojga młodych detektywów. Planuje Pan dalsze przygody Morsa i Pinky?

Dotychczas ukazało się sześć części przygód szkolnych detektywów. Ich popularność była i jest bardzo duża. Tymczasem wydawcy twierdzą coś zupełnie innego, co i dla mnie, i dla ilustratora jest wielkim zaskoczeniem. W związku z tym bardzo głęboko zastanawiamy się, czy kontynuować tę serię, czy może lepiej pracować nad innymi projektami (jeden z nich mamy już nawet rozpoczęty). Od samego początku swojej kariery pisarskiej wychodzę z założenia, że nie chciałbym kiedykolwiek pisać i wydawać książek „na siłę”. Przygody Morsa i Pinky są rozpoznawalne w Polsce i poza jej granicami, organizowane są konkursy czytelnicze ze znajomości treści książek, strona internetowa (www.mors-pinky.pl) żyje i ma sporą (jak na stronę niekomercyjną) oglądalność – natomiast wydawcy zdają się w ogóle nie zauważać faktu, że książki te stały się już pewnego rodzaju nośnikiem marketingowym. Cóż, w takich okolicznościach trudno myśleć o kontynuacji.

 

TS: W jakim nakładzie łącznie wydano Pana książki?

Nigdy tego nie liczyłem, ale gdyby spróbować porachować, to myślę, że z pewnością doszlibyśmy do 50 tysięcy. Mówię tu zarówno o książkach dla młodszych, jak i starszych czytelników.

 

TS: Otrzymał Pan liczne nagrody. Która jest dla Pana najważniejsza i dlaczego?

Nie było ich znowu tak dużo. Najbardziej liczącą się jest chyba ostatnia nagroda, przyznana mi w grudniu 2010 r. przez prezydenta miasta, w którym mieszkam, za osiągnięcia w dziedzinie twórczości artystycznej, upowszechnianie i ochronę kultury. Jednym słowem była to nagroda za całokształt mojej twórczości pisarskiej i działalności na rzecz upowszechniania czytelnictwa. Mam nadzieję, że i ten wywiad zachęci was do sięgnięcia po książki mojego autorstwa. Życzę przyjemnej lektury, a dociekliwych zapraszam także na stronę www.blog.rekosz.pl gdzie znajdziecie najnowsze wieści z tego, co u mnie słychać.

 

TS: W imieniu czytelników ,,Teraz szkoła” dziękuję za rozmowę i mam nadzieję, że wszyscy ci, którzy jeszcze nie zapoznali się z Pana twórczością, przybiegną w te pędy do naszej biblioteki, by to nadrobić.

MK

Teraz Szkoła nr 35 ( marzec - kwiecień 2011)

Oficjalna strona internetowa Dariusza Rekosza: www.rekosz.pl